Wywiad z Adamem Perczyńskim, sołtysem Wójtowa

2014-09-25 09:02:03(ost. akt: 2014-09-25 09:05:18)

Autor zdjęcia: Grzegorz Gawrylczyk

Z Adamem Perczyńskim, od 1999 roku mieszkańcem Wójtowa, zazwyczaj się tylko mijałem. Zawsze chciałem z nim zamienić więcej słów niż tylko zdawkowe – „co słychać”? Wiedziałem, że żegluje, lubi sport, jest społecznikiem, prywatnym przedsiębiorcą, sołtysem Wójtowa, a przede wszystkim sympatyczną osobą ale o tym, że jest prawdziwym, autentycznym pasjonatem żeglarstwa, nie wiedziałem zupełnie ponieważ poznaliśmy się dopiero rok temu.
- Panie Adamie jak zaczęła się Pana przygoda ze sportem ?

- Ogólnie sportem interesowałem się „od zawsze”. Właściwie każdą dostępną dyscyplina sportu. W czasie szkoły podstawowej był moment kiedy jednocześnie uprawiałem 6 dyscyplin sportu - tenis stołowy, piłka nożna, lekkoatletyka, tenis ziemny, siatkówka, taekwondo. To był piękny okres w moim życiu. Naszymi idolami byli: Wojciech Fibak, Andrzej Grubba, drużyna „Orłów Górskiego” i oczywiście siatkarski „dream team” pod wodzą Huberta Jerzego Wagnera. Naszym idolem z ekranu był Bruce Lee, później dołączył Chuck Norris. Właśnie w starszych klasach podstawówki nr 3 w Olsztynie skupiłem się na siatkówce i miałem przyjemność pierwszego, wspólnego grania z Mariuszem Szyszko.

- Najlepszym rozgrywającym w dziejach olsztyńskiego AZS - u.

- Tak dokładnie. Trenowaliśmy pod okiem olsztyńskiego łowcy siatkarskich talentów Marka Kotulskiego. Postaci dość kontrowersyjnej ale jego ogromne sukcesy trenerskie mówią same za siebie. Bardzo fajnie nam szło, jednak w pewnym momencie zorientowałem się, że ze względu na mój wzrost nie będę mógł uprawiać tej dyscypliny na najwyższym poziomie. Już tak mam, że jeśli cokolwiek robię staram się to robić na 100 %. Przekładam to zarówno na życie zawodowe jak i prywatne.

- Rozumiem, że bardzo udana impreza czyli turniej siatkówki o przechodni puchar sołtysa Wójtowa to „nierdzewiejąca” miłość do siatkówki.

- Jak najbardziej tak jest. Ale oczywiście to nie tylko moja zasługa tylko wszystkich osób które są zaangażowane w powodzenie tej imprezy. Mam na myśli „silną grupę” skupioną wokół Stowarzyszenia Wspólne Wójtowo. Impreza na takim poziomie wymaga pracy wielu osób, pozyskania sponsorów itd. itp. Ale satysfakcja po jej udanym zakończeniu jest bezcenna dla nas wszystkich - zarówno organizatorów, zawodników i kibiców. Żałuję tylko, że sam nie gram. Zajmuję się organizacją, ale może kiedyś pojedziemy do któregoś z sołectw i tam sobie pogram.

- Wróćmy jednak do Pana. Kiedy zaczęło się żeglarstwo?

- W 1978 roku miałem 11 lat i za sprawą taty, ja i mój o rok starszy brat Marek, trafiliśmy nad jezioro Krzywe na przystań Międzyszkolnego Klubu Sportów Wodnych, klubu z wielkimi tradycjami. To właśnie w tym miejscu jest obecnie baza olsztyńskiego Wodnego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Tata chciał żebyśmy się dłużej skupili się na jednej dyscyplinie sportu. I właśnie na tej przystani rozpoczęła się i do dzisiaj trwa największa przygoda mojego życia. Żeglarstwo stało się także filozofią mojego życia. Moim pierwszym trenerem był Jarosław Wyrzykowski. Trenowaliśmy sześć razy w tygodniu od godz. 14 do zmroku. Główny trening był w niedzielę. Wolny był tylko poniedziałek. W sezonie w czwartek wieczorem pakowaliśmy się na zawody. W piątek na nie docieraliśmy. Sobota i niedziela to już same regaty, zawody. Wracaliśmy w niedzielę wieczorem, a w poniedziałek trzeba było rozpakować sprzęt i wykonać bieżące naprawy.

- Czyli to już nie była zabawa tylko wyczyn w pełnym tego słowa znaczeniu.

- Oczywiście to już nie była zabawa tylko profesjonalne uprawianie tej przepięknej formy okiełznania żywiołów. Szkoda tylko, że czasy nie były „wyczynowe” ponieważ jeśli dzisiaj trenowałbym tyle co wtedy z pewnością zostałbym zawodowym żeglarzem. Naszymi największymi lokalnymi rywalami byli zawodnicy Bazy Mrągowo i iławskiego MOS-u. Oczywiście trenowaliśmy cały rok. Nasza baza była nad wspomnianym Krzywym, jeziorem dość specyficznym o bardzo charakterystycznym, zmiennym wietrze. Akwenie bardzo trudnym do żeglowania. Dzięki temu dostaliśmy dobrą szkołę. Wiosna, lato, jesień żeglarstwo.

A zimą zapewne bojery.

- Tak. Bojery to niesamowita sprawa. Bardzo je lubię i odniosłem w nich największe sukcesy sportowe. Mogę się także pochwalić, że jako 16 - sto latek „leciałem” na bojerze 212 km / h. Było to na jeziorze Śniardwy podczas wiatru o sile 10 w skali Beauforta. Z pewnością to szaleństwo ale cóż. Właśnie za sprawą bojerów na 4 lata trafiłem do kadry Polski juniorów. Na bojerze byłem także drużynowym Mistrzem Polski w klasie DN. Nawet pamiętny 13 grudnia 1981 roku zastał mnie na tafli zamarzniętego jeziora. Człowiek w wojskowym moro próbował rozpędzić naszą trenującą grupę twierdząc, że to zgromadzenie. Miałem wówczas 14 lat. Trenowaliśmy dalej. Ta idylla trwała do 1989 roku. wówczas niestety rozpadł się nasz klub. Trafiliśmy do Juwenii, klubu na Słonecznej Polanie. Ale tam już nie było tej wspaniałej atmosfery. Pojawiły się pieniądze, które decydowały o lepszym sprzęcie. Niestety kluby już nie miały swoich przyzwoitych pieniędzy. W Polsce zmieniał się także ustrój i jakoś wszystko prysło jak bańka mydlana. Cała nasza grupa zakończyła pływanie ponieważ skończyliśmy wiek juniorski. Poszliśmy na studia, pozakładaliśmy rodziny. To była świetna ekipa - Arkadiusz i Mirosław Kozak, Dariusz Runo, Maciej Dubik, Mariusz Pietrzak, Tomasz Fruziński, Robert Kielch i oczywiście mój brat Marek. Po ok. 15 latach zupełnego „zwolnienia” od żeglarstwa w 2005 roku spotkaliśmy się i od podstaw własnoręcznie zbudowaliśmy łódkę, popularną „omegę”. Legendarne „omegi” należą do jedynej klasy narodowej. Do powrotu do sportu namówił mnie Darek Runo, a długo nie trzeba było mnie namawiać. Wówczas załogę tworzyli: Darek, Marek – mój brat i ja, po jakimś czasie dołączył do nas Jarek Wilk. Nasza łódka nosiła nazwę „Żabcia”. Znający mnie doskonale wiedzą dlaczego.

- Domyślam się, że „poszliście na całość”.

- Jasne. Z miejsca zdobyliśmy Mistrzostwo Polski w Chełmie Śląskim, „lejąc” podczas regat byłych Mistrzów Świata. Przez trzy lata wygrywaliśmy praktycznie wszystko. I ten wysoki poziom staramy się utrzymać do dnia dzisiejszego o czym świadczy ilość zwycięstw, medali, pucharów. W tamtym czasie wyznaczaliśmy poziom. Teraz to się nieco zmieniło bo nasi rywale mocno pracowali nad tym żeby nam dorównać i nas przegonili. Startujemy właściwie non stop. Sprawia nam to ogromną frajdę i satysfakcję. Obecnie moją załogę stanowią: Tadeusz Dublik, Wojtek Perczyński, Grzegorz Perczyński. Bardzo im dziękuję za ich wkład w nasze wspólne, nie małe przecież sukcesy. To właśnie dzięki Tadeuszowi możemy realizować swoje pasje - dzięki Tadziu . Ostatnio zdobyliśmy Grand Prix mrągowskiego jeziora Czos, czyli wygraliśmy w jaskini lwa i to naprawdę dużego lwa.

- Jakie są powody nie znudzenia się żeglowaniem.

- Żeglarstwo to filozofia życia. To walka żywiołów. Wieczny kompromis, gdzie ciągle musisz coś wybrać kosztem czegoś innego. Gra szczegółów które składają się na całość. Właśnie w tych drobnych szczegółach tkwi recepta na końcowy sukces na mecie. Talent, umiejętności, doświadczenie, łut szczęścia i oczywiście solidne przygotowanie. Tu nie ma drogi na skróty. Oczywiście wynik sportowy także się liczy ale przede wszystkim trzeba być odpowiedzialnym za bezpieczeństwo swoich partnerów z załogi. Musimy sobie bezwzględnie ufać. Robimy to dla czystej ludzkiej przyjemności, chociaż emocje buzują jak w czajniku. Nie robimy tego dla pieniędzy, a tym bardziej musimy je pozyskiwać na swoje starty. Przez całą moją karierę nie zarobiłem nawet złotówki. Dostałem tylko dres i sztormiak. Wypływając na wodę zostawiasz wszystko co ziemskie i skupiasz się tylko na tym co robisz na akwenie. Jeśli umiesz się zupełnie wyłączyć ze spraw przyziemnych i skupić się tylko i wyłącznie na żeglowaniu to wygrywasz. Ja sam także nie zapominam o innych dyscyplinach sportu. Uprawiam wszelkie sporty związane z wodą. Bardzo lubię wędkować.

- Rady dla początkujących żeglarzy?

- To jest bardzo piękny ale i trudny i wymagający sport. Na pewno trzeba umieć pływać i potrafić obserwować chmury. Później zostaje tylko ciężka praca i trening. Oczywiście trzeba być mocno zdyscyplinowanym i przyłożyć się do treningów. Trzeba posiąść wiedzę, którą zdobywa się stopniowo na przestrzeni wielu lat. Uosobieniem tych wszystkich elementów składowych z pewnością jest nieznacznie starszy ode mnie, 8 - krotny mistrz świata, Karol Jabłoński. Bardzo go szanuję i cenię za jego profesjonalizm. Rodzicom radzę wysyłać swoje pociechy do klubów żeglarskich - to świetna szkoła życia. Nauczą się tam dyscypliny, odpowiedzialności, szacunku do innych, dbania o siebie i sprzęt, obcowania z przyrodą oraz niezwykłej, pozytywnej pewności siebie – to bardzo ważne.

Dziękuję za rozmowę. Pomyślnych wiatrów i stopy wody pod kilem.

Grzegorz Gawrylczyk


Ten tekst napisał dziennikarz obywatelski. Więcej tekstów tego autora przeczytacie państwo na jego profilu: XXX

Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Kolega #1600012 | 87.219.*.* 8 gru 2014 11:55

    "Poszlismy na studia" ha ha ha przeciez cala ta zaloga to prawie analfabeci , ktorzy ledwie pokonczyli zawodowki , notabene kiblujac po kilka razy ha ha ha

    odpowiedz na ten komentarz

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5